SPEKTAKL W RODZAJU ANTYCZNEJ TRAGEDII
Cóż to za pomysł by w obliczu doniosłych odkryć poświadczających kruchość dotychczasowych wyobrażeń o uporządkowanej „architekturze” świata, gdy wyjaśnianie zjawiska nieprzewidywalnych procesów spontanicznych robi furorę, a fascynacja terminem „entropia” wypływa szerokim strumieniem poza granice dyscyplin naukowych, pojawiając się ochoczo także w obszarze sztuki – malować pejzaże? Czy w obliczu powagi, tej bez mała rewolucyjnej sytuacji, obrazowanie dzikiej przyrody ma jakikolwiek sens? Czy ma? Pytanie o sens to bezsprzecznie jedynie ludzka przypadłość i nierzadko szkodliwa. Skąd zatem u Borcza ta „skłonność do pejzażu” i na czym polega niewątpliwa wartość tego malarstwa? Poniżej przytaczam wiele wyjaśniający fragment autorskiego tekstu artysty, w którym relacjonuje swoje pobyty w Bieszczadach i jednocześnie malarskie inspiracje: „Zasypiam pod rozgwieżdżonym niebem słuchając nawoływań puszczyków, ryczenia jeleni, klangoru żurawi i wycia wilków. Budzą mnie dzikie kaczki, kłótnie sójek, bądź dziki przychodzące pod prastary dąb. Żyję wśród olbrzymich uschniętych jesionów, buków o wężowej skórze, twardych krętych grabów i delikatnych kruchych olch, pod wielką lipą, która cały lipiec buczy milionem pszczół. W lesie za moimi plecami mieszka wataha wilków i niedźwiedź. We wrześniu na brzeg przychodzi jeleń, a jezioro potęguje echem jego ryk. Przede mną dawna dolina, jest teraz dnem jeziora, a pod wodą stoi zatopiony pałac. Mieszkają w nim teraz królewskie ryby. W czerwcu las świeci mrowiem świetlików a w styczniu panuje przerażająca cisza. Kiedy mieszkam tam długo to myślę tylko tymi myślami które dotyczą lasu i jeziora. Nie myślę o sobie. Kiedy wracam to jezioro zabieram z sobą, z nim łatwiej zrozumieć wiele spraw, oddzielić te ważne od błahych i dobre od złych. Górskie jezioro, płaska tafla wody otoczona stromymi brzegami jest jak antyczny amfiteatr. Spektakl który się w nim rozgrywa jest czymś w rodzaju antycznej tragedii. Mieszkanie w lesie nie jest ucieczką od życia tylko spotkaniem z nim w czystej pierwotnej postaci. Magia nie jest tam niczym nadprzyrodzonym, wszystko z czego się składa można dotknąć bądź zobaczyć. Wszystko tam ma swój kształt, puls i zapach, istnieje realnie. Tak wygląda prawdziwy świat. Żyjąc w mieście czekam na powrót i maluję obrazy.”
Tytuł mojego tekstu (zapożyczony z cytowanego powyżej fragmentu), choć brzmi nieco patetycznie, wydał mi się niezwykle trafny i godny rozwinięcia. Kwintesencją antycznej tragedii był dramat polegający na, beznadziejnej, w gruncie rzeczy, konfrontacji przeciwstawnych sobie racji. W coraz bardziej ucywilizowanym świecie, w którym przyszło nam żyć, permanentnie dochodzi do głosu „dialog” wypierających się wzajemnie natury i kultury. Natury, której samotne, niezależne trwanie potwierdza jej samowystarczalność, hamując ludzką pychę do wszystko stanowienia oraz kultury, która przeciwdziałać postanowiła ujarzmieniu ludzkich skłonności, ciążących (zdaniem niektórych antropologów i filozofów) w kierunku zezwierzęcenia. Dodajmy od razu, że takie porównanie to ogromny skrót myślowy i krzywdzące dla zwierzęcego świata porównanie. Bo czyż nie jest prawdą, że zwierzę zabija niemal wyłącznie z głodu, a człowiek potrafi zabić dla rozrywki! Wiele z niesprawiedliwych, choć mocno zakorzenionych w świadomości mitów na temat zachowań zwierząt (zwłaszcza wilków) mógłby sprostować sam artysta. Jego wiedza o naturze dzikiej przyrody pochodzi z bezpośredniego jej doświadczania i jako taka jest nie do przecenienia. I może warto w tym miejscu przypomnieć sobie, iż wilk poprzez wszystkie epoki i we wszystkich kulturach, rozpoznawany był nie tylko jako symbol negatywny (ten utrwalony został zwłaszcza w kulturze chrześcijańskiej), symbol sił demonicznych a nawet samego diabła. W epoce antycznej wilk był symbolem światła, utożsamiany z Apollem – bogiem sztuki, nauki, przewodnikiem muz.
Kilka lat temu ukazała się na rynku polskim książka amerykańskiego filozofa Marka Rowlandsa pod tytułem Filozof i wilk. Przeczytałam ją niedawno, a będąc już po długiej rozmowie z Rafałem Borczem, automatycznie nałożyły mi się doświadczenia płynące z obserwacji i bezpośredniego obcowania z naturą (zwłaszcza wilkami) obu panów. Doświadczenia te, każdy z nich zgodnie z profesją i predyspozycjami, zaadaptował w zawodowe obszary; Rowlands na grunt filozofii, Borcz sztuki. I tak Rowlands, który adoptując młodego wilka zjednoczył z nim swój los na kolejne dziesięć lat i w sporej mierze podporządkował mu osobiste życie, pod wpływem doświadczenia wspólnego z nim mieszkania i podróżowania zrewidował liczne z „wyznawanych” dotychczas światopoglądów. Z tej niezwykłej, bezpośredniej konfrontacji Rowlands wyciąga wnioski obalające co najmniej dwa mity: jeden dotyczy wrogiej człowiekowi natury wilka, drugi przekonania o wyjątkowości rodzaju ludzkiego. Doświadczenia Borcza, choć w formie nieco odmienne, są w wielu punktach styczne. Artysta „ćwiczenia z obserwacji natury” odrabia wprawdzie okazjonalnie, lecz każdorazowo z ogromnym emocjonalnym zaangażowaniem oraz szczerym zachwytem nad przyrodą, jej harmonijnym trwaniem i wewnętrznym kodeksem. Bieszczadzkie pobyty Borcza pełnią w pewnym sensie rolę indiańskiego namiotu oczyszczeń, do którego przybywa w celu „obmycia” nie tylko ciała, ale nade wszystko duszy. Pobyt w indiańskim szałasie dymu miał na celu ustanowienie właściwych życiowych hierarchii oraz uleczenie plemiennych relacji. Był testem dojrzałości, wytrzymałości oraz umiejętności przebywania wyłącznie we własnym towarzystwie – w samotności. „W jakim centrum duszy, w jakim zakątku serca, na jakim zakręcie myśli wielki samotnik jest samotny, naprawdę samotny. Samotny? Zamknięty w sobie czy ukojony? (…) Samotnik, w swojej glorii bycia samotnym, sądzi czasem, że zdoła powiedzieć czym jest samotność. Ale każdy ma samotność własną” – powiada Bachelard. Ten właśnie rodzaj bieszczadzkiej „samotności własnej” transponuje Borcz na obrazy, i z tej właśnie przyczyny, jak sądzę, poruszają one bardziej emocje niż intelekt.
Malarstwo Borcza momentami jest baśniowe, czasem emanuje atmosferą grozy, czasem onirycznej poetyki. Dla jednych jest wyłącznie odwzorowaniem, dla drugich pobrzmiewa echem archetypicznych odniesień. Ci pierwsi docenią kunszt pędzla, efekt wielogodzinnych, żmudnych czynności w celu precyzyjnego oddania szczegółów przedstawianego świata przyrody. Zachwycą się, być może, zastosowaniem niezwykłych skrótów perspektywicznych w sposobie przedstawienia drzew (zabieg który nasuwa skojarzenia z widokiem sklepień gotyckich katedr), zasypaną tysiącami migoczących drobin taflą nocnego nieba, osuwającym się w kierunku linii horyzontu bladym, zimowym słońcem, grą świetlnych refleksów na powierzchni jeziora, wiotkością efemerycznych olch czy kunsztem w oddaniu anatomicznych szczegółów namalowanych zwierząt. Ci drudzy dostrzegą w obrazach pejzaż przetworzony, odsyłający w rejony ponadhistorycznych symboli, legend o wiecznym powrocie, wciąż nieodkrytych zagadek pulsującej życiem nieujarzmionej natury.
Poza walorami wymienionym powyżej jest jeszcze wartość nadrzędna, która określa twórczość i artystyczną postawę Borcza. To bezpretensjonalna prawda, wywołująca w odbiorcy ten rodzaj głębokich emocji, który wzbudza zachwyt i jednocześnie respekt wobec obecności czegoś doniosłego, nieznanego i niezrozumianego. To ten rodzaj „zauroczenia”, który wywołują we mnie (tutaj pozwolę sobie na muzyczne porównanie) kompozycje Lisy Gerard . Chociaż to odległe skojarzenie, to zauważam pewien wspólny mianownik w podejściu do twórczości czerpiącej inspiracje z otaczającego środowiska. Jest nim zachwyt nad naturą, nad jej rytmami, dźwiękami i barwami oraz nadrzędna troska, aby nie zbezcześcić jej „świętości” poprzez zbyt daleko idące, nastawione wyłącznie na fasadowość, metamorfozy artystyczne.